W jakim stopniu łączysz estetykę tych przedmiotów z kampem?


Wiele z tych rzeczy zahacza o kamp albo zupełnie wpada do przepaści kiczu. Ale taka

w dużej mierze była nowożytna estetyka kościoła. Patrząc na kościoły projektowane w XVIII wieku przez braci Asam też można zastanawiać się, czy to nie był kicz. Gdybym miał opisać tę stylistykę, określiłbym ją jako klerykalno-kontrrewolucyjną. Myślę, że kluczem, według którego kreuję tę przestrzeń, jest estetyka związana z wyidealizowanym życiem nowożytnego kleru rzymskokatolickiego sprzed reformy Kościoła. W niektórych środowiskach to przetrwało dosyć długo. Kiedy odbywał się pierwszy lot na Księżyc, prałaci dopiero powoli rezygnowali z kilkunastometrowych trenów. A to wielka szkoda! Dla mnie jest to bardzo pozytywny kontrast. Estetyka ta pielęgnowana jest również przez takich freaków jak ja. 

Oprócz tkanin posiadasz także inne paramenty liturgiczne oraz dzieła sztuki o tematyce sakralnej. Są one jedynie eksponowane, czy również wykorzystywane w jakiś sposób?


Stworzona przeze mnie „kaplica”, inspirowana theatrum sacrum i jego zahaczającą o kicz estetyką, jest miejscem spotkań. To bardzo interaktywna przestrzeń, na którą składają się paramenty kościelne, a także obiekty stworzone przeze mnie oraz przez moich znajomych, mających podobną wrażliwość i podobne zainteresowania. Zachodzi tu interakcja na poziomie wszystkich zmysłów, bliska barokowemu odbieraniu wizualności. W „kaplicy” znajdują się prace takich malarzy jak Damian Wróbel, Ola Biedrzycka, Alina Figieła czy Miłosz Nowakowski.

Jak odbierana jest Twoja fascynacja paramentami liturgicznymi?


Przez długi czas, gdy pozostawałem w słowackim środowisku artystycznym, myślałem, że tego typu wrażliwość, w pewnym stopniu kampowa, nie jest powszechna. Na Słowacji sztuka sakralna nie cieszy się aż takim zainteresowaniem, co w Polsce. Nie ma też tylu kolekcjonerów.


Dla niektórych moje fascynacje są niezrozumiałe, dla innych ten rodzaj wrażliwości jest bardzo bliski. Często osoby, które mnie odwiedzają, są zachwycone, bo to też jest ich świat. Niekiedy wiąże się to z doświadczeniem bycia ministrantem.

A wizyty w kościołach i muzeach?


Wizyty przypominające w kościołach są praktycznie zawsze, żeby pooddychać znajomym powietrzem. W muzeach podobnie. Gdy w skarbcu wawelskim pojawia się coś nowego, od razu tam idę. Bogactwo kulturalne miasta było dla mnie zresztą jednym z głównych powodów przeprowadzki do Krakowa. Choć ważna była też atmosfera na akademii.

W jaki sposób poszerzasz swoją wiedzę związaną z historią tkaniny?


Głównie poprzez literaturę. Istnieją wspaniałe, profesjonalne opracowania ornatów, ostatnio czytam głównie czeskie. Niedawno byłem na konferencji na Uniwersytecie Palackiego w Ołomuńcu, która dotyczyła czechosłowackich paramentów. Siedząc przy jednym stole z historykami sztuki, w książkach których się zaczytuję, pokazywałem im jakie wystawy z użyciem paramentów organizuję w Krakowie. 

Kopie tkanin dorównują oryginałom?


Niestety nie. Przyglądając się kopiom barokowych tkanin, które tworzone były we Francji w XIX wieku, uderza ich słaba jakość. Bardzo ciekawi mnie, jak doszło do tego tajemniczego zapomnienia sztuki tkackiej, zwłaszcza że w czasach wielkiej konkurencji między haftem a tkactwem, od końca XVII wieku, wzory tkane przez maszyny absolutnie dorównywały haftom i niekiedy drożej było coś utkać niż wyhaftować. Być może późniejsze obniżenie jakości związane było z produkcją masową. 

Posiadasz kilka zielonych ornatów, każda z tych zieleni jest inna.


Tak, akurat te zielenie są dość sztampowe, ale wśród ornatów wcześniejszych, zwłaszcza XVIII-wiecznych, pojawiają się takie odcienie jak turkus, szmaragd czy seledyn. Owa niejednoznaczność kolorystyczna jest liturgicznie niepoprawna, ale właśnie takie kolory lubię najbardziej. Jestem też fanem kolorów lokalnych, wprowadzanych w czasach nowożytnych niezależnie od decyzji Rzymu. Na przykład ornaty w kolorze zachodzącego słońca.


Czy wśród paramentów zdarzają się falsyfikaty?

 
To bardzo ciekawe pytanie. Zastanawiam się, jaki mógłby być powód dla tworzenia falsyfikatów tkanin. Kopie – jak najbardziej, są nawet specjalizujące się w nich wytwórnie. W przeciwieństwie do tkanin, często falsyfikowane są natomiast relikwie.

Jakie są twoje preferencje estetyczne, jeśli chodzi o tkaniny?


Jestem psychofanem koronek metalicznych i gipiur, które od razu pozwalają datować tkaninę na XVIII wiek. Poza wzorzystymi, moje ulubione rodzaje tkanin to jedwabie rypsowe z efektem moire, czyli delikatnych fal (watered silk). Jest to bardzo ceniona tkanina w środowisku kościelnym. Lubię ją przede wszystkim za sposób, w jaki absorbuje światło. Moją miłością są także tkaniny typu bizarre i tkaniny typu naturalistycznego. Cenię zwłaszcza Style Revel, zapoczątkowany około 1730 roku, kiedy Jean Revel, francuski kolekcjoner i projektant, udoskonalił krosna tkackie w sposób umożliwiający cieniowanie tkanin.

 
Niesamowicie działa na mnie także sam kolor tkaniny. Ważniejszy niż aspekt intelektualny, symboliczny, jest dla mnie aspekt uczuciowy, intuicyjny. Fascynuje mnie bogactwo kolorów sprzed czasów masowej produkcji tkanin dedykowanych dla kościoła. Zanim w XIX wieku wprowadzone zostały konkretne kolory tkanin i doszło do niesłychanego zubożenia w tej materii, tkaniny używane w liturgii miały różną proweniencję i odznaczały się bardzo różnorodną kolorystyką. 

W Krakowie często doświadczasz tego „efektu otwarcia szafy”?


Tak było między innymi przy okazji przygotowywania wystawy u Pijarów w 2021 roku. Ornaty z tamtejszej zakrystii stały się punktem wyjścia do moich asamblaży, i choć nie było tam elementu pozyskiwania, doświadczenie było niesamowite. Nie jestem kolekcjonerem pazernym, najważniejsza jest dla mnie możliwość obcowania z obiektami, szansa doświadczenia ich magii. Niektóre ornaty wydają mi się tak cenne, że nawet nie wyobrażam sobie mieć ich u siebie. 


Czym kierujesz się włączając obiekty do kolekcji?


Ważne jest dla mnie poznanie pochodzenia, stanowiące nie tylko o wartości samego obiektu, ale także o wartości sentymentalnej, jaką go obdarzam. Najcenniejsze ornaty to dla mnie te, które są nośnikiem postpamięci. Na przykład ornat z kościoła rodzinnego, noszony przez księży, którzy grzebali moich przodków czy lokalnego hrabię. To coś, czego nie sprzedałbym za nic.

 
Istotne jest dla mnie również budowanie relacji z ornatami, na przykład poprzez malowanie ich. W moim kolekcjonowaniu jest dużo miejsca na marzenia. Wymyślam różne narracje, często kieruję się impulsami bądź motywacjami artystycznymi. Choć istotne jest dla mnie również datowanie obiektów oraz sprawowanie nad nimi należytej opieki, nie dążę jedynie do posiadania coraz starszych, coraz droższych ornatów. Czasem decyduje uczucie bądź kolor. Wartość przedmiotu jest dla kolekcjonera kwestią subiektywną i może się zmieniać. Bywa, że im bardziej zniszczona tkanina, tym bardziej mi się podoba.

 
Jeśli chodzi o wartość obiektywną, najbardziej skomplikowane tkaniny to te powstałe do 1750 roku. Mam kilka takich. Pierwsza połowa XVIII wieku to szczyt tkactwa

i włókiennictwa europejskiego, to najlepsze tkaniny, które nie mają absolutnie nic wspólnego z estetyką kościelną i czasem można pomylić je z kimonem. Najcenniejsze tkaniny przetykane są metaliczną nicią, a im więcej srebra czy złota, tym tkanina bardziej luksusowa.

 
Nie spędzam całych dni szukając tkanin, nie potrzebuję wciąż nowych impulsów związanych z nabywaniem kolejnych obiektów. Lubię na przykład zestawiać ze sobą te, które już mam. Lubię ten tryb przekładania ornatów, dotykania ich, podziwiania niepowtarzalnych kolorów, które zmieniają się z czasem. Naturalne aksamity bardzo dobrze się starzeją.

Nabywasz obiekty również za pośrednictwem internetu, gdzie od lat prężnie funkcjonuje rynek paramentów?


Zdarza mi się śledzić tego typu ogłoszenia. Często sprzedawcy nie wiedzą, z czym mają do czynienia. Obiekty pojawiają się pod nazwami, które nie mają z nimi nic wspólnego. Na czeskiej stronie trafiłem kiedyś na ornat, który sprzedawany był jako kostium teatralny, zresztą bardzo piękny.


Jednak rzadko zamawiam przez internet. Kiedy to się zdarza, brakuje mi tego wyjątkowego momentu otwarcia szafy, który sprawia, że czuję emocjonalną więź z danym przedmiotem. O czarze otwartej szafy, dostępnej dla niewielu, znakomicie opowiadał historyk sztuki Jerzy Żmudziński przy okazji mojej wystawy „Historia nićmi utkana” zorganizowanej niedawno w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa. Moment otwarcia szafy czy strychu, kiedy przedmiot można znaleźć w jego naturalnym środowisku, jest wyjątkowy chyba dla każdego kolekcjonera. Czasem sięgając w głąb szaf czy szuflad można znaleźć rzeczy, które leżały tam przez kilkaset lat.  

W jaki sposób stałeś się ich właścicielem?

 
Pamiętam, że jeszcze jako ministrant pytałem proboszcza o rzeczy, które po reformie Kościoła przestały być używane i tylko kurzyły się w szafach. Kilka lat później, przy okazji zmiany proboszcza, zarządzone zostały wielkie porządki. Takie wydarzenia bywają tragiczne dla zbiorów kościelnych, zwłaszcza ornatów, bo zmiana dysponenta dóbr często pociąga za sobą wypieranie dotychczasowego dziedzictwa. O ile dzieła takie jak obrazy uznawane bywają za wartościowe, z tkaninami często jest inaczej. Z mojego kościoła rodzinnego na śmietnik trafiły dawne paramenty oraz książki po łacinie. Wraz z innymi osobami przeprowadziłem akcję ratunkową i zgarnęliśmy te rzeczy. To było dekadę temu.

 
Ornaty z kościoła rodzinnego posłużyły mi jako pierwsze modele do obrazów, które zacząłem wtedy malować, jeszcze jako student akademii na Słowacji. Od zawsze traktowałem je jako portrety. Malowanie ornatów stało się poniekąd pretekstem do poszukiwania kolejnych egzemplarzy. Kolekcja stopniowo rozrastała się, po przeprowadzce do Polski udało mi się przeprowadzić kilka kolejnych akcji ratunkowych w porozumieniu z dysponentami dóbr kościelnych. Poznałem też wiele osób

o podobnych zainteresowaniach, zaczęły się wymiany. Raz pojechałem do parafii pod Katowicami, gdzie po reformie wszystkie niepotrzebne paramenty zgromadzone zostały w budynku obok kościoła. Wnętrze wyglądało jak z bajki, wszystko porozrzucane niczym w wyobraźni XIX-wiecznego malarza. Mam kilka ornatów z tego miejsca, najstarsz

 z nich pochodzi z XVI wieku. Jest dosyć zniszczony, ale wizualnie bardzo ciekawy. Widać, że przeszywano go wiele razy. 

Tekst: Zofia Małysa-Janczy, zdjęcia: Michał Maliński

 

Kolekcjonujesz obiekty o proweniencji kościelnej, przede wszystkim ornaty. Twoje mieszkanie połączone z pracownią wygląda niemal jak wnętrze sakralne. Opowiedz proszę o początkach zainteresowania paramentami liturgicznymi oraz chęci ich posiadania.


Będzie to dosyć melancholijna opowieść. W okresie dorastania byłem ministrantem

w kościele rodzinnym na Słowacji. Bardzo oddziaływało na mnie tamto otoczenie, przeżywałem w nim pierwsze fascynacje estetyczne. Najbardziej ciekawiła mnie zakrystia, gdzie spędzałem sporo czasu. Przyciągały mnie wszystkie szafy i skrytki, chciałem obcować z ich zawartością.

 
Kościół w moim mieście rodzinnym był zabytkowy, ale dość zwyczajny. Niemniej oddziaływał na mnie w wyjątkowy sposób i byłem pewny, że doświadczam tam rzeczy nadprzyrodzonych. Do tej pory idealizuję te doświadczenia. Z perspektywy czasu zanegowałem ten wyłącznie transcendentny trop, jednak tym bardziej pogłębiła się moja fascynacja barokowym theatrum sacrum. Jako że interesowałem się historią liturgii,

w pewnym momencie trafiłem na liturgię tradycyjną, przedsoborową, która wtedy na Słowacji była rzadkością. Zakręciłem się w tym środowisku. 
Również początek mojego kolekcjonowania związany jest z kościołem rodzinnym, bo to

z niego pochodzą pierwsze przedmioty, takie jak ornaty czy tablice ołtarzowe.

KOLEKCJA MATÚŠA PIUSA NIEMCA

Katarzyna Sosenko

Matúš Pius Niemiec

BWA ZBK

Grzegorz Siembida

Jerzy Stelmach

Mateusz Okoński

O projekcie